Foto - niedziela - JAHCOUSTIX
Sobota upłynęła pod znakiem konkursu i mega gwiazd. Od godziny 13 na cenie festiwalowej prezentowały się kolejno zespoły wyłonione w konkursie. Dwa zespoły mocno się wybijały, FIRE IN THE HOLE i ALICETEA. Wieczorem w strugach deszczu ze sceny rozbrzmiewała muzyka UNITED FLAVOUR i ALBOROSIE.
Nie było dla mnie zaskoczeniem, kiedy usłyszałem, że grad prix zdobyła grupa Fire in the hole. To był mój typ. Muzyka wpadająca w ucho i sprawiająca, że ciało zaczyna samo wibrować w rytm muzyki. Do tego bardzo ciekawi i mocny głos wokalistki. Gratuluję zwycięzcom i chętnie posłucham ich płyty, którą otrzymałem w czasie ich koncertu.
Padający nieustannie deszcz w piątkowe popołudnie i wieczór nie specjalnie wpłynął na nastroje osób bawiących się na festiwalu. W powietrzu dało się wyczuć atmosferę wyczekiwania. Tak, tak, wyczekiwania na Vavamuffin. Ja osobiście sobotni dzień festiwalowy dziele na przed VAVA i po VAVA. Tak jest zresztą co roku. To niesamowite jak ta grupa potrafi przyciągnąć, wciągnąć do wspólnej zabawy i śpiewania. Nie jest też tajemnicą, że Vavamuffin lubi ostródzką publiczność i występy na Reggae Festiwal.
Drugi dzień festiwalu rozpoczęła grupa NEFRE. Mimo deszczu pod sceną zgromadziła sie dość pokaźna grupa słuchaczy. Z lekkim opóżnieniem swój koncert rozpoczęła grupa Lion Vibration. Po rocznej przerwie możemy ponownie posłuchać muzyki w ich wydaniu.
Niestety prognozy się sprawdzają. Miało padać od południa i pada. Nie pozostaje nic innego jak założyć coś nieprzemakalnego i ruszyć na pole festiwalowe. Oczywiście dodatkowo trzeba ze sobą zabrać słoneczny, promienny uśmiech.
Wracając do domu po ostatnim koncercie parę minut po drugiej w nocy, człowiek zastanawia się tylko nad jednym. Jak tu najszybciej dotrzeć do tego domu? Niestety stare, sprawdzone w niemal każdej sytuacji rozwiązanie, czyli telefon po taksówkę, okazuje się być operacją z grupy Mission: Impossible.
Godzina 00.45. Gra zespół "Daab", legenda polskiej kultury reggae. W świecie poza koszarami ciemność. Ale nie tutaj - wokalista "Dabb" mówi: "Ciepło przyszło do nas". Widzę dziewczyny, które tęsknią za towarzystwem chłopaków. Ktoś śpiewa, ktoś tańczy - pełen spontan. Nawet starsi wiekiem odstresowują się po niepowodzeniach naszych w Pekinie. Wszyscy w telewizji wspominają z łezką w oku "Orły Górskiego". Skąd wiem? Nie muszę włączać telewizji, aby takie rzeczy wiedzieć (tak, jak to, że w jedne święta puszczają trylogie Sienkiewicza, a w następne - Chęcińskiego). Daab gra wspaniale. Przez moment nie ma mojego "ja". Jestem szczęściem innych - ale tylko przez moment, bo znam, co to przyzwoitość...
Godzina 22.42. Gra zespół Gedeon Jerrubaal. Nie wszyscy znają tę grupę, ale proszę mi wierzyć, że ich muzyka zawiera w sobie iskrę "Dża". Usłyszałem jak dotąd tylko kilka utworów, ale już jestem "pozitivnie" zaskoczony. Nie przyrównuję ich do gwiazd wieczoru; raczej oceniam pod innym kątem: klimatyczności. Są dźwięki Izraela bliskie mistyce; są rytmy "Dabbu", który nie wstydzi się śpiewać o miłości; i jest klimat Gedeon Jarubaal - co ich niewątpliwie wyróżnia. Jednym z pierwszych usłyszanych utworów był kawałek "Mała walka", stworzony, o ile się nie mylę - w 1983 roku. Niezły nastrój stworzyła piosenka "Sumienie wojownika" - o lęku, i o sile miłości, która jest w stanie go pokonać.
Godzina 21.20. Gra zespół Izrael. Z lewej strony sceny widać na telebimie obraz z kamery rejestrującej imprezę. Dźwięki niezłe, muzyka od skromnych brzmień początku występu, zamienia się na klimatyczne wibracje, trafiające bez słów do serca. Piszę: bez słów, bo Izrael śpiewa po angielsku i niewiele można zrozumieć. Choć muza jest wcześniejsza od słowa i przekaz staje się o wiele bardziej czytelny niż programy informacyjne w polskiej telewizji.