Przeczytawszy w "Głosie Ostródy" nr 32/184 polemikę "Przekłamania i naoczni świadkowie" Pana Stanisława Mazurka, zaintrygowana sięgnęłam ponownie po artykuł "Serce Sieradzkiego zniszczone".Cóż tam było bulwersującego?
Może już pamięć nie dopisuje... Nie. Artykuł jest bardzo subtelny. Delikatnie wspomina "tamte" czasy, w których Pan Mazurek należał do partii i rzeczywiście nikt nie zmuszał go do udziału w czynach, bo jako przykładny partyjny sam się do nich "aż palił". Gorzej było z tymi, co do partii nie należeli...
Pamiętam swoje pierwsze "dorosłe" pantofle na obcasie. Zbierałam na nie kilka miesięcy i długo trwało, zanim udało się je "zdobyć". Wystroiłam się w nie do pracy i akurat w tym dniu ogłoszono obowiązkowy (oczywiście!) czyn społeczny. Zaprotestowałam spontanicznie ( w imieniu moich nowych, wymarzonych, z trudem zdobytych...) za co zapłaciłam wielokrotnie: czyn mnie i tak nie ominął, pantofelki przeszły prawdziwy "chrzest bojowy", a najbliższą premię kwartalną "diabli wzięli" (czerwoni zresztą). Od tamtego czasu nie miałam dobrych notowań w zakładzie, mimo, że lubię pracę fizyczną i nie miałam nic przeciwko sensownym czynom społecznym. Dotkliwie odczuwałam to przy podwyżkach poborów. Doszło do tego, że po kilku latach moja młodsza koleżanka o "nieskazitelnej" opinii zarabiała znacznie więcej, mimo, że miała krótszy staż pracy, niższe wykształcenie i była "aż" referentką (a ja "tylko" kierownikiem działu). Takich przykładów z życia, swojego lub znajomych, w epoce "radosnej twórczości" mogłabym przytoczyć więcej, ale są jeszcze inne sprawy...
Chodzi o "szarganie dobrego imienia byłego naczelnika"... Pierwszy raz słyszę, że było ono dobre. Mam inne wspomnienia. Od dziecka słyszałam utyskiwania sąsiadów na brak gospodarności ojca miasta. Nie zapomnę dnia, kiedy (z polecenia naczelnika właśnie!) likwidowano nam przydomowe ogródki. Wszyscy byli wstrząśnięci, dorośli i dzieci. Mieszkaliśmy wtedy przy ul. Stefana Czarnieckiego. Przestrzeń podwórkową pomiędzy ulicami Stefana Czarnieckiego i Mikołaja Kopernika zajmował duży kompleks ogródków, które pieczołowicie uprawiane przez mieszkańców, pozwalały przeżyć tamte trudne dni... do czasu. Była wiosna, kiedy w nasze, tonące w kwiatach ogródki wjechały buldożery. Moja Mama płakała, kiedy przewróciła się pierwsza wiśnia, cała w ukwieconej, białej sukience, zasadzona jej ręką tuż po wojnie... Nie rozumieliśmy, po co ten pośpiech. Dlaczego płodne ogrody, dostarczające dzieciom witamin i przygód zamieniono, na wiele lat, w najdroższą uprawę świata - czyli ugór.
Po kilku latach miałam okazję, w miejscu, gdzie kiedyś bawiłam się w "podchody", uczestniczyć w czynie społecznym (tak, tak, absolutnie "dobrowolnym"). Ktoś widocznie doszedł do wniosku, że czas z tym "fantem" coś zrobić. Polecono nam w wytyczonych miejscach wkopywać krawężniki. Były ciężkie i miały chropowatą powierzchnię, ale nie to było najgorsze. Po godzinie tej "niewolniczej pracy przy wznoszeniu egipskich piramid" - jak to nazywa Pan Mazurek (może partyjni mieli lżejszą pracę, albo mogli się "obijać"- nikt ich nie pilnował), wróciłam do domu. Siadłam do odrabiania lekcji przy stole w kuchni i ... oniemiałam. Te, z trudem wkopane przez moją klasę krawężniki, wykopywała inna klasa z naszej szkoły (zapewne też z trudem)... A potem przyjechały buldożery i miały w nosie wszelkie krawężniki. Zrobiły wykop pod blok, w którym zamieszkali pracownicy Zakładów Mięsnych w Morlinach. Czy mam mnożyć przykłady?
Przykro mi, ale Pan Sieradzki nie najlepiej zapisał się w mojej pamięci.
Bezrobotna,
o mało co emerytka,
której "porządnie dołożył" tamten i ten system
i... dalej bezpartyjna