Pani Benedykta Mackiełło urodziła się 1 maja 1893 roku. Za niecałe cztery miesiące skończy 109 lat. Mieszka w Ostródzie. Jest bardzo komunikatywną osobą, pamięć jej dopisuje... A jest co pamiętać, w końcu urodziła się w XIX wieku, przeżyła cały XX, a teraz wkracza w XXI wiek. W ciągu swoich 109 lat życia chorowała tylko tydzień.
CIĘŻKA PRACA I WYSWATANE MAŁŻEŃSTWO
Urodziła się w okolicach Wilna. Tam spędziła swoją młodość. Od dziesiątego roku życia ciężko pracowała. W domu było dwóch braci i trzy siostry. Gdy miała dwadzieścia lat, pojechała na roboty na Łotwę. Pracowała tam w trudnych warunkach cztery lata. Doiła krowy, których było ponad trzydzieści, jeździła z mlekiem. Zimą, w drewnianych chodakach. Gospodarz, który wynajmował młodych pracowników był chromy, wszystko musieli robić za niego. Pracowali bez względu na porę roku i warunki atmosferyczne na polu i przy zwierzętach.
Po chwili zastanowienia pani Benedykta mówi:
- Na co mi było cztery lata tam pracować? Mogłam zostać na dwa. A jeszcze chciałam jechać... Zdrowie tam straciłam...
Zarobiła dużo pieniędzy. Przyjechała do domu przed Bożym Narodzeniem. Niedługo po jej powrocie przed dom zajechał powóz konny z dzwonkami. Dzwonki były znakiem, że oto zbliżają się swaty. Mieszkający 7 kilometrów od niej Bronisław przyjechał wraz z ojczymem w swaty do bogatej panny. Dogadali się szybko i 7 lutego wyprawiono weselisko.
- Ojciec kazał - musiałam iść - mówi pani Benedykta. - Było nas w domu trzy. Rodzice przyszykowali posag: 600 złotych, krowę, świnię i owieczkę, a ja dałam przyszłemu mężowi 200 złotych, żeby sobie kupił, albo uszył porządny garnitur, bo biedny był.
Wszystko robili własnymi rękoma. Wykopali 21 metrową studnię. Postawili stodołę. Mąż orał na polu, a ona z ojczymem męża postawiła spichrz.
URYWKI Z CZASU WOJNY
Z czasu wojny najbardziej utkwiły jej w głowie łapanki. Mąż na wsi kopał bunkry. Chronili się w nich podczas bombardowania, często też znajdował tam schronienie podczas łapanek. Kryjówki mieli też w domu. Jedna z nich mieściła się w piwnicy, za każdym razem gdy była łapanka do wojska, pani Benedykta przykrywała ukrytego męża kartoflami.
Szczególnie w jej pamięci utkwiła ostatnia łapanka. Na sześć mieszkań we wsi przybyło 40 żołnierzy. Okrążyli domostwa. Nie wolno było iść do lasu - to była pewna śmierć. Mąż wszedł na spichrz i schował się pod snopy. Przeżyła mrożące krew w żyłach chwile, gdy żołnierze też tam weszli. Mieli ostre bagnety, którymi kłuli słomę. Na szczęście męża nie odnaleźli.
DOBYTEK PRZYWIEŹLI DO POLSKI NA FURMANKACH
Po wojnie wszyscy jechali do Polski. Nie chciała zostać u "Ruskich". Szkoda było wszystkiego, co sami zrobili, ale zostać nie chcieli. Patrząc na wyjazd z perspektywy czasu stwierdza, że powinna sprzedać cały dobytek i przyjechać do Polski z walizką. Wtedy jednak wszystko co mieli, zapakowali na furmanki. Zabrali ze sobą bydło. Wszystko to musieli dowieźć do dworca. Tam zostali "załadowani" do wagonów.
- "Wyrzucili" nas na stacji Warlity. Chciałam być na gospodarstwie, więc zostaliśmy tam dziesięć lat - wspomina.
Ostróda była wtedy opuszczona. Samotnie stojące domy straszyły pustymi wnękami, w których brakowało okien. Szabrownicy z okolic Pruszkowa powywozili stąd co się tylko dało. Teatr na ulicy Drwęckiej rozebrali, a cegły zabrali na budowę Warszawy. Resztę spalili. Pani Benedykta dokładnie pamięta ulicę Żeromskiego, na której stały szeregi opuszczonych domów.
Potem przeprowadzili się na ulicę Olsztyńską, gdzie mieszkali do czasu, aż za repatrianckie dokumenty otrzymali mieszkanie na ulicy Kopernika.
Pani Benedykta pracowała przy deskach w Tartaku, a później przez sześć lat zajmowała się pracą chałupniczą - wyplatała koszyki.
NIE MA SPOSOBU NA DŁUGOWIECZNOŚĆ
Zapytana, czy ma jakiś sposób na długowieczność, odpowiada z pewną przekorą:
- Wcale nie jestem najstarszą mieszkanką Ostródy. Ksiądz mówi, że w naszej parafii są jeszcze starsze. Mam w swoim pokoju radyjko i słyszę, że jest jeszcze bardzo dużo takich osób.
Narzeka na nogi, które puchną i nie pozwalają na sprawne poruszanie się. Jednak pamięć wciąż dopisuje. Nigdy nie chorowała, tylko raz w życiu przez tydzień leżała w szpitalu, miała bowiem zewnętrzny wylew.
- Raz jeszcze na Łotwie pobodła mnie krowa - wspomina - byłam mocno poturbowana, ale jakoś szybko z tego wyszłam.
Nigdy nie paliła papierosów. Zapytana o to, jakie potrawy jada najchętniej, odpowiada, że nie ma szczególnie ulubionych, je wszystko.
ODESZLI WSZYSCY
Z mężem Bronisławem przeżyła osiemdziesiąt lat. Myśli o tym z rozrzewnieniem i łzami w oczach. Mocno brakuje jej człowieka, z którym dzieliła wszystkie troski i radości. Bardzo się kochali, pod rękę chodzili do kościoła, zawsze razem, nigdy osobno...
Mąż pani Benedykty umarł sześć lat temu, miał prawie sto lat. Gdy pani Benedykta mówi nam o tym, w jej wyblakłych oczach pojawiają się łzy. Spływają wolno po twarzy, na której życie zmarszczkami zaznaczyło wszystkie zmartwienia i trudy przeżytych lat.
- Kiedy umierał, mówił: "tylko Ciebie kochana mi żal zostawiać, tylko Ciebie..." - cicho opowiada. - A jeszcze kiedyś mówił: "razem będziemy umierać..."
Umarli ci, z którymi się znała. Odchodzili z tego świata jeden za drugim. Doskwiera jej samotność, wciąż ciekawa świata mocno ubolewa nad tym, że nie wychodzi z domu.
Mieszka z córką. Ma dwie wnuczki. Czas umila jej mały piesek, który radośnie kręci się po pokoju. Jakiś czas temu odwiedził ją Burmistrz Ostródy, Jan Wasilewski, który przyniósł jej kwiaty. Rozmowa chyli się ku końcowi. Obiecaliśmy, że odwiedzimy panią Benedyktę. Cieszy się na to spotkanie:
- Odwiedzajcie mnie często. I bardzo dziękuję za gościniec.